Jak być szczęśliwą matką?

Kiedy przygotowuję nowe danie lub piekę ciasto po raz pierwszy, zwykle trzymam się przepisu, dokładnie odmierzam składniki, nic nie pomijam ani nie dodaję. Za drugim razem włącza mi się inwencja twórca: zdarza się, że próbuję robić z pamięci, mniej przykładam uwagi do dokładniej wagi, doprawiam po swojemu. Z różnym skutkiem przyznam się szczerze – niekiedy wychodzi lepiej, innym razem efekt jest słabszy niż w oryginalnym przepisie. Jeśli gotuję lub piekę coś po raz trzeci, to znaczy, że potrawa ta jest naprawdę smaczna. Zwykle udaje mi się wtedy osiągnąć balans między trzymaniem się przepisu idealnie, a warunkami jakie mam w domowej kuchni i naszymi smakowymi preferencjami. Wydaje mi się, że tak właśnie jest z rodzicielstwem.

Pierwsze podejście

Za pierwszym razem człowiek jest lekko stremowany, czuje potrzebę trzymania się przepisu, ba spędza mnóstwo czasu na poszukiwaniu najlepszego! Tych wyborów mniejszych czy większych jest tak ogromna ilość, że musimy odwołać się do autorytetów. W naszym domu pojawiają się sterty książek kucharskich… tzn. o dzieciach. Na ulicach zaczynami podglądać co ludzie jedzą… to znaczy jak traktują swoje dzieci, jak je ubierają i w czym je wożą. Znam przypadek, w którym przyszła mama zaczęła rozpoznawać marki wózków niczym marki samochodów. Idąc z nią ulicą słyszało się rzucane pod nosem a to B…, a to J…, a to C…, a to X… Czasem wybieranie rzeczy do kupienia dla dziecka jest przyjemnością, ale zauważyłam też, że niekiedy przysłania to, co jest jednak ważniejsze. Powołujemy nowe życie i to czy będzie spało na materacu piankowym czy gryczanym czy lateksowym nie ma aż takiego znaczenia, jak to żeby zasypiało w poczuciu bezpieczeństwa i pewności, że jego potrzeby są zaspokojone.

Tym nie mniej czy skupiamy się na przedmiotach czy aspektach wychowania, przy pierwszym dziecku chcemy, żeby było po prostu idealnie. Tak właśnie ma być! Niby wiemy, że tak się nie da, ale i tak próbujemy. Postanawiamy, że przecież to dziecko nie wywróci nam świata, będzie tak samo jak było tylko z dodatkiem dziecka. Bo może jednak mi się uda, być idealną matką, mieć idealny poród, karmić w idealny sposób, wozić idealnym wózkiem idealne dziecko, które nie płacze i kamienie milowe rozwoju pokonuje w idealny sposób w idealnym czasie. Same będziemy również idealnie zadbane, wypoczęte, rozwijające się i oddające się swojemu hobby w wolnym czasie. A wszystko to przy jednoczesnym idealnie posprzątanym domu, ugotowanym obiedzie i wraz z idealnie zaopiekowanym partnerem, który przecież angażuje się w rodzicielstwo w idealny sposób, choć może nie przewija tak IDEALNIE jak matka… Aż do szaleństwa.

Za pierwszym razem chcemy zrobić to ciasto dokładnie z przepisem, a tu jednak się okazuje, że po drodze z lodówki jedno jajko się stłukło, mąki nie ma kiedy przesiać przez sitko, masło jeszcze za twarde (w ogóle od kiedy te kostki mają tylko 170 g, a nie 200?), proszek do pieczenia nagle ma jakiś podejrzany skład. W dodatku inna dziewczyna w internecie napisała, że do tego ciasta, to nie wolno zwykłych jajek, ale muszą być wiejskie do kur na własnej piersi chowanych. Kolejna dodała, że to przecież zły przepis jest i trzeba zupełnie inaczej i w ogóle co za mikser do tej roboty kupiłaś, bo ten mój jest lepszy. A rodzina wtóruje: a dlaczego tak trzymasz ciasto? a to ciasto to się najada? a czemu to ciasto płacze? wymusza, co? a co ma tu takiego czerwonego? Idzie człowiek do cukierni z myślą, że może się dowie czegoś od fachowców, ale tu się okazuje, że co specjalista, to inna opinia na temat właściwej temperatury pieczenia. No i zamartwianie się, wątpliwości, brak wiary we własne decyzje osiągają szczyty.

Drugie wyjście z mroku

Za drugim razem człowiek już wie. Zdaje sobie sprawę, że będzie ciężko fizycznie i psychicznie. Wie, bo doświadczył. Nie oszukujmy się – można (a nawet trzeba) przygotowywać się do porodu i zajmowania się dzieckiem. Można czytać, rozmawiać, dopytywać, chodzić do szkoły rodzenia, zajmować się cudzymi dziećmi, ale i tak w żaden sposób nie jesteśmy w stanie przygotować się na to, co nastąpi. Na nieprzewidywalność porodu, na kołowrót hormonalny połogu, na to, że dziecku może dolegać coś, co sprawi, że to my nie będziemy mogli zasnąć. Za drugim razem robi się to ciasto bardziej po swojemu. Z większą pewnością siebie, ale czasem też i z niepotrzebną brawurą. Niektórzy przy drugim podejściu tak bardzo zrażają się do przepisów, że zdają się na całkowitą improwizację. Inni wiedzą już, których książek kucharskich należy się wystrzegać. Generalnie myślimy, że przy drugim cieście ustrzeżemy się tych wszystkich błędów, które popełniliśmy przy pierwszym. A jednak… no cóż, popełniamy je wszystkie od nowa.

Po trzecie

Jeszcze zanim planowałam pierwszą ciążę, natrafiłam na satyryczny tekścik porównujący pierwsze, drugie i trzecie macierzyństwo. Krąży on w różnych formach po internecie, w różnych wariantach np:

Jeśli pierwsze dziecko połknie monetę, pędzicie niemal na sygnale do szpitala. Kiedy drugiemu to się zdarzy, czekacie po prostu aż ją wydali. Gdy zrobi tak trzecie dziecko, potrącacie mu z kieszonkowego.

Obserwowałam matki i widziałam znaczną różnicę pomiędzy pierworódkami a bardziej doświadczonymi. Nie była to różnica w poziomie zmęczenia, ale raczej w sposobie znoszenia tego obciążenia. Jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi, wydawało mi się i nadal wydaje, że matki potrójne mają łatwiej. Może tak działa doświadczenie, może do tego etapu doczołgują się już tylko najsilniejsze jednostki, a może to magia. Miałam wtedy wrażenie jakiejś lekkości, którą nacechowane jest bycie matką do sześcianu. Niedawno pojawił się wpis Alicji z bloga mataja.pl, który tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu (link). W pierwszej ciąży przeczytałam w powieści Małgorzaty Łukowiak Projekt Matka:

Równowaga. Konkluzja z niemal siedmiu miesięcy z Silnym jest taka, że widać trzeba przejść przez ciemną dolinę rodzicielskich aberracji, żeby z trzeciego dziecka mieć samą radość. Radość niezmąconą żadną schizą. (…) Z Silnym nie mam już imperatywu dowodzenia – ani sobie, ani komukolwiek czegokolwiek. Silny jest, stoi, ślini się, siedzi.

Chciałam od razu posmakować tego rodzaju macierzyństwa. Postanowiłam sobie wtedy, że tak właśnie wychowam swoje dziecko – jakby było trzecim! Próbowałam to osiągnąć czerpiąc maksymalnie z wiedzy i doświadczeń innych matek. Czytałam książki, blogi i fora. Stąd wziął się mój upór na karmienie piersią – widziałam, że za pierwszym razem często to nie wychodzi lub jest trudne, a drugie podejście jest znacznie łatwiejsze głównie ze względu na zmianę w postawie matki. Stąd też postanowienie o rozszerzaniu diety metodą BLW – widziałam, że matki pojedyncze dostawały paranoi na punkcie tabel produktów, ich właściwej kolejności czy ilości, jaką powinno przyswoić sobie dziecko. Ale obserwowałam też, że matki potrojone bardziej ufają swojemu dziecku, wiedzą, że nie umrze z głodu nad miską pełną zupy, nie czują obciachu po prostu wciskając mu w rękę skórkę chleba (rozszerzanie diety i wspomaganie dziecka w ząbkowaniu w jednym).

Miałam porównanie między szałem zakupowym świeżynek, a spokojną rezerwą bardziej doświadczonych. Niedawno rzucił mi się w oczy wpis na temat mat edukacyjnych, jakie wybrać itp (link). Konkluzja jaką zamknęła ten wpis matka trójki dzieci była: rozłóż po prostu koc na podłodze. I tak właśnie robiłam – rozkładałam koc i pozwalałam Młodemu patrzeć co robię np. w kuchni przy okazji mówiąc do niego lub śpiewając o tej babie co to ma koguta w bucie, indyka w worze, a w dodatku wilczura w biurze.

Pod wieloma względami udało mi się wychować pierwszego syna, jakby był trzecim. A jednak chyba nigdy nie osiągnęłam takiego luzu psychicznego. Tego swoistego mindfullnes macierzyństwa. Przy drugim jest inaczej, łatwiej, a czasem dużo ciężej, bo przecież trzeba się zająć jeszcze tym pierwszym niedopieczonym ciastem. Być może nie ma do tego luzu innej drogi, jak tylko przez trzecią ciążę. 😉