Jedziemy na wycieczkę

„23 stopnie.” Przeczytała matka na telefonie. Jesień nas rozpieszcza.
– Jedziemy do lasu? – zagadnęła do rodziny.
– Taak! – orzekły dzieci chórem.
– Tylko się ubiorę i możemy jechać – rzucił mąż-ojciec i udał się do łazienki.

Jedziemy na wycieczkę

Matka przygotowała ubrania dla dzieci. Najstarsza sześciolatka forsowała jednak różowe leginsy i sukienkę zamiast spodni i bluzy.
– Tam nie będzie miał, kto Cię oglądać – rzekła matka pod nosem w desperacji.
– To nie będzie wiewiórek? – podchwyciła dziewczynka.
– Chce wiórkiiiiiiiiii – zawył dwulatek, który tylko pozornie był zajęty ładowaniem figurek zwierząt za koszulkę. Matka przypomniała sobie wczorajszy wieczór, kiedy książeczkę o wiewiórce szukającej orzechów schowanych na czas mroźnej mroźnej zimy czytali siedem razy. Dopiero przy ósmym oczy małego leśniczego zaczęły opadać i nie doczekały wielkiego finału, kiedy to wiewiórka triumfalnym gestem unosi znalezisko.

Padła na kolana przy zawodzącym dwulatku, przełączyła się na tryb „rodzic bliskościowy”, nawiązała kontakt i już po 20 powtórzeniach: „Jedziemy do lasu, poszukać wiewiórek”, udało się uzyskać względny spokój ducha i rozebranie z piżamki. Wtedy z zawodzeniem uruchomił się trzymiesięczny.

Bierzemy misia w teczkę

Dwa karmienia, przewijanie i jedno przebieranie później weszła do kuchni przygotować kanapki, owoce i coś do picia na drogę. W międzyczasie w torbie wylądowały zapas pieluszek, chusteczek i krem do pupy. Zauważyła z zadowoleniem, że 6-latka jest już ubrana i że pomaga się ubrać bratu. Z mniejszą radością matka uchwyciła fakt, że córka ma na sobie jednak leginsy i sukienkę.

Wspólnie dokończyły ubieranie średniego, po czym matka zabrała się za okiełznanie włosów córki. Nie obyło się bez przeglądu froteczek i spineczek.
– Mama, a które będą bardziej pasować do lasu? Biedronki czy motylki? Mama, a może te listki, co? Mamaaaaa?

„Musimy zebrać jakieś liście, żeby miała co wziąć na poniedziałek do przedszkola” – myślała matka, ale na widok spinek na wyciągniętych dłoniach córki, odpowiedziała:
– A Tobie które się bardziej podobają? – Córka wybrała jednak kokardki.
– Pasują do leginsów, prawda mama?

A misiu jak to misiu…

Kątem oka zauważyła dwulatka, który przeżuwał coś zawzięcie. Kanapkę! Razem z papierem! Rzuciła się do kuchni, gdzie zastała rozbebeszoną torbę z prowiantem. Na podłodze obok niej gniazdko z majtek i spodni dwulatka, a kawałek dalej błyszczała się…
– Mamaaa, a Luki biega po domu z gołą pupą. Mogę też kanapkę? – Sześciolatka niemal wdepnęła w kałużę. – O, Luki nie zdążył – zauważyła przytomnie.

No tak, nie zdążył. Dobrze, że nie na dywan. Gdzie jest szmata? Może mu jednak ubrać tę pieluchę z powrotem? I cały wysiłek pójdzie na marne. Lepiej nie. Nie zdążył, to nie zdążył. Majtki zdjął. Następnym razem zdąży. – Myślała matka, podając dziewczynce ocalałą z pogromu kanapkę, ścierając podłogę i wciskając do torby jednak jeszcze zapasowe ubranka. W trzech, kurde, rozmiarach. A i kurtki na wypadek cholernego chłodu.

…narobił w teczkę siusiu.

Szczęśliwie, w tym całym zamieszaniu, trzymiesięczny zasnął sam z siebie. Pierwszy raz. „Trzeba będzie mu zmierzyć temperaturę, czy nie chory” – pomyślała matka. Do torby upchnęła jeszcze resztę chleba, słoik dżemu i nożyk, jako zastępstwo za kanapki. Wydłubywała właśnie papier śniadaniowy z paszczy dwulatka, kiedy mąż-ojciec wydostał się wreszcie z łazienki.
– Możemy jechać – oznajmił. – Jestem gotowy!